Coś poszło nie tak... |
Spotkanie z Koreańczykami
przerosło „Biało-Czerwonych”.Tak psychicznie, jak i piłkarsko, co niestety bezlitośnie
zweryfikowało boisko w Pusan. Jak słusznie
zauważył nestor polskiego dziennikarstwa sportowego - Stefan Szczepłek, cała
taktyka Polaków sprowadzała się do wybijania piłki przez Jerzego Dudka na
połowę rywali, gdzie druga linia, miała strącać ją głową do wysuniętej dwójki
napastników: Emanuela Olisadebe i Pawła Kryszałowicza. Coś poszło jednak nie
tak...
Cały problem w tym, że Radosław
Kałużny nie wygrywał pojedynków główkowych. Jerzy Dudek wyznał później, że
owszem - taka taktyka funkcjonowała skutecznie w Liverpoolu, ale tylko dlatego, że mieli ku temu
odpowiednich wykonawców. Założeniem Polaków, było zrównanie się z drużyną Guusa
Hiddinka w waleczności i przewyższenie ich techniką. Niestety to tylko puste
słowa. Filmy dokumentalne pokazały, jak świetnie Holender przygotował zespół,
kładąc nacisk szkoleniowy na bezpośrednie pojedynki z przeciwnikiem. I to
wystarczyło, by spokojnie pokonać "Biało-Czerwonych."
Na chwilę uwagi, a właściwie
zadumy i głębszej refleksji zasługuje praca arbitrów w całym turnieju
Korea/Japonia 2002. Wyraźnie promowali gospodarzy, a ich największymi ofiarami
padli Włosi. Świetną analizę pracy sędziów przeprowadził David Yallop, w
książce "Kto wykiwał kibiców" Rzuca cień na machlojki FIFA. Czy praca
sędziów miała wpływ na porażkę Polaków w batalii z Koreą? Niebezpośredni. Jednak gospodarze mieli u arbitrów specjalne prawa. Powiem tak. Po
wielokrotnej, głębokiej analizie spotkania w Pusan, odniosłem wrażenie, że
Polakom nie byłoby nawet dane wygrać. Owszem, zawiedli od strony sportowej, technicznej,
motorycznej i mentalnej, ustępując pola gospodarzom. Jednak prewencja
sytuacyjna sędziów na boiskach w Korei i Japonii, to było coś obrzydliwego. Ileż razy na tym
turnieju, arbiter liniowy podnosił
chorągiewkę, sygnalizując pozycję spaloną dopiero wtedy, gdy było realne
zagrożenie bramki drużyny Hiddinka. Wyczekiwał, wahał się, starając nie dopuścić do
utraty gola przez Azjatów. Sędziowie Polakom nie ułatwiali. Bez
dwóch zdań. Maciej Żurawski, Piotr Świerczewski i Jerzy Engel czuli, że sędzia
Óscar Julián Ruiz Acosta jest pod wyraźną presją gospodarzy. Tak się czasem
zastanawiam, wspominając mecz Wisły Kraków z Panathinaikosem Ateny, jak bardzo
sędziowie zniszczyli karierę Jerzemu Engelowi (pamiętny nieuznany gol Marka
Penksy, przez sędziego Rileya, który mógł przesądzić wynik meczu i zadecydować
o historycznym awansie do Ligi Mistrzów).
Publikacja rzucająca światło na machlojki FIFA |
Óscar Julián Ruiz Acosta, z
wykształcenia prawnik
|
Przegrana w meczu otwarcia z
Koreańczykami, postawiła Polaków pod ścianą, wymuszając konieczność pokonania w
następnym spotkaniu Portugalczyków. Jerzy Engel postanowił zaskoczyć ekipę
António Oliveiry i zagrać ustawieniem 4-3-3. Na środku obrony mieli wystąpić:
Tomasz Hajto i Tomasz Wałdoch, na bokach: Koźmiński z Żewłakowem. Cały szkopuł
jednak w tym, że Marek (dotychczasowy lewy obrońca, został desygnowany do gry
na prawej stronie). W pomocy mieli zagrać: Krzynówek, Kałużny, Świerczewski, a
trójkę napastników stanowić: Olisadebe, Kryszałowicz i Żurawski. Jeszcze przed
tym spotkaniem, wiceprezes PZPN, Henryk Apostel domagał się kilku zmian w
składzie. Trener Reprezentacji Polski zaufał jednak starej gwardii i na nią
postawił. To zawsze cechowało Engela-przywiązanie i zaufanie do swoich
piłkarzy. Z nimi odniósł sukces i przeżył porażki. Miał nadzieję że, wyszarpią
Portugalczykom zwycięstwo i wrócą tym samym do gry o awans. No właśnie. Jednak,
jako świetny psycholog widział zarówno, że zawodnicy nie radzą sobie z presją, że czują
się wypaleni, bezsilni. Podczas jednej z odpraw grzmiał: "Nienawidzę jak
porażka nie wyzwala w was złości, normalnej sportowej złości(...)Tej złości już
nie ma, a bez niej nie wygramy pół meczu" Obecny dyrektor do spraw
szkolenia trafił w sedno. Widział w oczach swoich podopiecznych strach i
mentalne pogodzenie się z wielką przegraną na Turnieju.
Nadszedł dzień starcia z
Portugalią. 13.30. czasu polskiego, Jeonju World Cup Stadium w Dzondzu. Nie można
tutaj nie wspomnieć o deszczu, mitycznej już ulewie, w jakiej przyszło grać obu
drużynom. Nie chcę być posądzonym o zbytni patos, ale do dnia dzisiejszego
uważam, że niebiosa płakały po "Biało-Czerwonych". Ależ, jakie to były
opady - rzekłby w TVN Meteo Tomasz Zubilewicz. Prawdę mówiąc, ten ciepły
tropikalny deszcz, uwalniający zapach azjatyckiej roślinności, to jest coś,
czego nie zapomni się do końca życia. Dodawał całej rywalizacji pikanterii i
smaczku, z racji utrudnionych warunków dla obu drużyn. Dziewięć lat później,
dzień przed meczem w Nikozji - Apoelu z krakowską Wisłą, Mateusz Borek porównał
tamtejszą ulewą do cypryjskiej...
Jeonju World Cup Stadium
|
Ciąg dalszy nastąpi...
MARCIN SZYMAŃSKI
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz